W głowie już od dawna siedział mi pewien pomysł i w poniedziałek nadarzyła się okazja.
Skacowani i niewyspani po imprezie ok 7 rano udajemy się na Słowację. Pogoda w okolicy nie napawa optymizmem ale zawierzyliśmy prognozom i jesteśmy pozytywnie nastawieni. Im bliżej granicy tym pogoda lepsza, gorzej z drogą bo na Słowacji są korki z powodu remontów. Przed dojazdem do miejscowości Huty podrzuciliśmy jeszcze jedną parę która jedzie do Albanii stopem… nasz plan jakby się skurczył przy ich pomyśle.
Z konkretnie dopakowanymi plecakami nie spiesząc się ruszamy z Wyżniej Huciańskiej Przełęczy. Droga lasem do miłych nie należy, sporo błota i bardzo długa i stroma ścieżka w górę, umilamy więc sobie marsz odciążając plecaki i wspinając się na skałki które są przy drodze. Wiedzieliśmy, że powinniśmy oszczędzać siły i jeszcze sporo zabawy nas czeka ale w sumie jak wypad się przeciągnie to przecież nic się nie stanie:)
Mijamy Białą Skałę i po chwili ukazuje się naszym oczom piękna panorama chyba Małej Fatry która towarzyszy nam aż do zejścia z Siwego Wierchu.
Mile zaskoczyły nas Skały Rzędowe, zupełnie inaczej wyglądają z bliska niż nasze Tatry i całkiem inaczej się je czuje. Lawirowanie w białych szczelinach, kilka dróg do wyboru, lekkie przewieszenia, trochę wspinaczki, bajka po prostu!
![](https://gekony.wordpress.com/wp-content/uploads/2011/08/21.jpg?w=500&h=375)
Ze wszystkich miejsc które mogły stwarzać jakieś problemy (a z takimi plecakami było ich trochę) najmilej wspominam dwa, pierwsze mniej więcej w połowie skałek gdy było trzeba się wspiąć kilka metrów w górę na półkę. Wisiał tam nawet jakiś łańcuch ale skały były tak śliskie, że nawet ze sztucznymi ułatwieniami było trzeba wchodzić na raty i przerzucać plecaki, a dopiero później siebie wciągać. Druga podobna trudność była już blisko Siwego Wierchu, trzeba było wleźć na wielki głaz, a później szeroko zaparty wspiąć się do rynienki. Bez plecaka poszło OK, z tobołkiem ciężko.
Później to już tylko wiatr we włosach i prosto na szczyt, poza nami dwie osoby które przy zejściu wyprzedzamy. W ogóle w tym dniu padł podobno rekord liczby turystów w Morskim Oku bo coś około 13000, my przez cały dzień spotkaliśmy może 10!
Do Palenicy Jałowieckiej schodzimy już szybszym krokiem bo widzimy, że na Orawach krążą jakieś burze, później dostajemy jeszcze telefon, że nad jeziorem Orawskim wali piorunami i kocioł się robi. Liczymy, że burze przejdą bokiem ale na wszelki wypadek bez odpoczynku zaczynamy podejście na Brestową żeby dojść jak najdalej i znaleźć jakieś miejsce na base camp.
Spotykamy po drodze jeszcze dwóch gości z „Włóczykija” bodajże którzy idą od Wołowca i są wycieńczeni bo już dawno im się woda skończyła. Ratujemy ich i mocno wypompowani zdobywamy Małą Brestową i Brestową. Widoki obłędne! Schodzimy na Skrajną Salatyńską Przełęcz i zanim otworzyliśmy bateryjki i zjedliśmy coś rozbiliśmy namiot. W ostatniej chwili, parę sekund później zaczyna padać. Posilamy się, robię ostatnie fotki i do spania, trzeba nabrać siły na następny dzień.
Nie wiem która była godzina, udało nam się usnąć ale jeszcze nie było totalnie ciemno kiedy się obudziliśmy. Właściwie to momentami było bardzo jasno, deszczyk zmienił się w ulewę, uderzenia wiatru podnosiły bok namiotu, wyrwało trzy śledzie, a nad naszymi głowami zaczęła się burza. Dawno się już tak nie bałem, wszystko się rusza, wali po ściankach namiotu, grzmoty rozchodzą się we wspaniałym 3D surround przez 20 sekund. Jest kiepsko, ustalamy, że jak będzie bardzo źle to ubieramy się, zostawiamy plecaki i biegniemy na dół okopywać się.
Nie wiem ile trwała burza ale w końcu przeszła, już tylko wieje i leje, sprawdzam czy namiot wytrzyma ale wygląda nieźle.
Nie zdążyliśmy usnąć, zaczęła się druga jeszcze gorsza burza. Teraz już jestem pewny, że jeszcze nigdy się tak nie bałem, nie wiem czy telepie się z zimna czy ze strachu, nie ma sensu liczyć sekund między błyskiem, a grzmotem bo wszystkie mieściły się w pięciu sekundach, a jak na dwa miałem gęsią skórkę na rękach to wiedziałem, że jak przeżyjemy to nie wychodzę drugi raz w góry jak będą przelotne burze. Ta jakoś krąży nad nami raz się oddala, raz przybliża ale cały czas jesteśmy w jej zasięgu. Tropik przykleił się do namiotu i zaczął przeciekać, przerzucamy aparaty koło głowy i staramy się przeczekać i uspokoić… W końcu przeszła, można usnąć. Cisza totalna, przestało padać, wiać, zrobiło się błogo… nie umarliśmy więc Bóg się chyba zlitował nad nami. Po dosłownie pięciu minutach powtórka z rozrywki! Teraz jest nam już wszystko jedno, jak walnie w nas to przynajmniej spokój będzie. Nie wiem kiedy burza się skończyła ale chyba jakoś przed szóstą rano. O siódmej zadzwonił budzik ale po takiej nocy dajemy sobie jeszcze godzinkę na dospanie. Cały czas jest mżawka, a na zewnątrz mleko i ledwo widać gdzie mamy iść. Postanawiamy, że dzisiaj trzeba jakoś wrócić do domu i wrócić w te rejony innym razem. Jest zimno, składanie mokrego namiotu było nie przyjemne ale bez porównania gorsze było jak się okazało, że mamy przemoczone ubrania, wykręcaliśmy z nich wodę i dopiero ubieraliśmy, wyobraźcie sobie, jakieś 6*C, mżawka i musicie ubrać mokre spodnie i mokry podkoszulek. Żeby się rozgrzać biegamy na szczyt i z powrotem więc zaliczyliśmy go kilka razy:)
Postanawiamy zejść do Zverovki i łapać busa… nie wzięliśmy euro bo nie zakładaliśmy nawet takiej opcji, trzeba iść do Polski, najkrótsza droga wiedzie przez Grzesia. Mobilizacja, czekolada, piwo i gubimy szlak w Spalonym Żlebie. O dziwo odnajdujemy się i to z czasem mapowym w Salatyńskiej Dolince skąd już prosto było.
Dalsza droga nie obfitowała w żadne ciekawe wydarzenia, zmęczenie dawało nam w kość i podejście na Grzesia stanowiło wyzwanie ale było to spowodowane raczej kolejną nocą gdzie mało śpimy niż brakiem kondycji. Pomijając ludzi na parkingu to na Słowacji nie widzimy ani żywego ducha, natomiast wierzchołek Grzesia i szlak do Chochołowskiej to już standardowo pielgrzymki fanek chipsów i pokaz mody sandałowo-klapkowej. W chocho jemy coś na ciepło, widać, że w sezonie jakość i ceny się zmieniły, niestety in minus. W dolince czekają na nas na szczęście rowery które witamy okrzykiem radości. W autobusie do Krakowa nikt nie krzyczał, ludzie dziwnie milczeli i całą drogę patrzyli przez szybę:)
Kiedyś to powtórzymy… przy lepszej pogodzie.
Dodaj komentarz